Wychowałam się w środowisku ceniącym przeciętną normalność - uczyli mnie, że dobrze mieć partnera płci przeciwnej i robić z nim dzieci, dobrze jest mieć samochód na raty, pić piwo w sobotę, przed Wielkanocą umyć okna, śpiewać disco polo na weselu. Dobrze mieć włosy na głowie, a kolczyki tylko w uszach (wyłącznie kobiety). Dobrze nie mieć chorób psychicznych. Najwyżej grypę, albo zawał. Kompas moralny to własne odbicie w oczach sąsiada, a sumienie w depozycie na plebani.
Tymczasem ludzie, których dziś cenię najbardziej, mają problemy. Ze sobą. Czasem z alkoholem, albo innymi substancjami. Nie zawsze są monogamistami, partnerów dobierają niekoniecznie w celach rozrodczych. Niezgoda na niesprawiedliwość świata rani ich do krwi, ale w dupach mają, co widzi sąsiad. Ozdabiają swoje ciała, pokoje i światy. W kwiaty, kolczyki, czaszki, skóry, piórka. Kompas moralny noszą pod żebrami - każdy jest inny, a wszystkie łączy priorytet - być wolnym i nie krzywdzić.
Mój spóźniony o 20 lat bunt młodzieńczy zastanawia się, czy ta druga grupa ma szansę przeżyć...